- Targi Gluten Free Expo - czerwiec 19, 2018
- Gryczanka z kapustą i grzybami czyli inna odsłona łazanek - grudzień 15, 2017
- Bezglutenowe tiramisu z malinami - listopad 27, 2017
Kiedy padła propozycja uczestnictwa w warsztatach z kuchni molekularnej w Moo Moo to jakoś nie podskoczyłem pod sufit z radości bo mimo wszystko tę kuchnię traktuję jako ciekawostkę. Tak czy inaczej świadomość, że może jednak będzie coś dobrego do spróbowania jak również możliwość ponownego spotkania znajomych twarzy sprawiła iż wątpliwości co do warsztatów szybko się rozeszły :)
Narzuciliśmy na grzbiety ciepłe kurtki – bo to w końcu nie lato a i pewnie sporo ciekłego azotu będzie więc można zmarznąć ;) – i zawędrowaliśmy do Moo Moo, którego świetlisty neon rzuca się mocno w oczy i ciężko go przegapić :) Na miejscu była już spora grupka blogerskiej gawędzi, chcącej zobaczyć jak zrobić coś spektakularnego za pomocą chemicznych wynalazków – które oczywiście można bezpiecznie przełknąć (na ile bezpiecznie to się okaże za parę lat ;) ). Start miał być o 18-tej jednak sympatyczna pani manager Ela poprosiła o parę chwil cierpliwości bo ktoś ma jeszcze dojść (hym… a może lepiej użyć słowa dotrzeć żeby nie było jakiś niedomówień ;) ). No więc nie pozostało nam nic innego jak uzbroić się w cierpliwość i zaczekać. Niestety to “dochodzenie” trwało zdecydowanie dłużej niż chwilkę więc koniec czekania i zaczynami. Krótkie przywitanie, kilka słów wstępu i głos zostaje oddany dwojgu kucharzom prowadzącym wieczorne warsztaty – Krzysztofowi Polokowi z Colorfood i Marcinowi Szmerkowi – z-cy szefa kuchni restauracji Moo Moo.
Na pierwszy rzut poszły specjały przygotowane wcześniej, które spokojnie czekały na stole i aż się prosiły aby je w końcu zjeść. Tu molekularnych czarów nie obserwowaliśmy niemniej było smacznie :) Następnie w ruch poszedł ciekły azot – to już standardzik w takich zabawach, jednak ważne jest aby umieć zrobić coś ciekawego. Pierwsze kęsy to listki mięty utopione w azocie – wiecie… trzeba było oczyścić kubki smakowe i dymiąca lampka musującego wina co by nieco rozluźnić atmosferę :) Hym… chwilowe oziębienie i jedziemy dalej. Sorbecik z buraków i pomidorów, w którego przygotowanie miałem swój skromny udział, to następna propozycja. Gogle na oczy, rękawiczki na łapy – co by jeszcze palce zostały do klepania na klawiaturze – i trzepiemy, ale nie tak byle jak tylko z wyczuciem… co sugerują prowadzący (nie ma to jak lata doświadczeń i praktyki ;) ). Ciekawe i orzeźwiające smaki choć wersja pomidorowa – jak dla mnie – zdecydowanie lepsza :)
W między czasie dotarła nasza spóźnialska – hym… kurcze jakaś znajoma twarz. Widzę po ludziskach, że tez coś jest na rzeczy bo większość “ooo… to Dominika” – jakaż znów Dominika pomyślałem. Jak się okazało to czekaliśmy na naszą nową celebrytkę, która zgarnęła trzecią statuetkę polskiego Masterchefa czyli Dominikę Wójciak :) Niestety wiedziałem, że gdzieś gra ale nie wiedziałem w jakim kościele bo ostatniej polskiej serii nie oglądałem ze względu na braki czasowe, ale jest nagrana więc nadrobię zaległości żeby się przekonać jak sobie Dominika radziła w kulinarnych poczynaniach i za co ją ten Gordon Ramsay tak chwalił :) Tak nawiasem mówiąc to naprawdę świetna dziewczyna, a to z jaką pasją opowiada to aż che się słuchać – no cóż… sława, autografy, kolacje u Gordona robią wrażenie i jakaś nutka zazdrości jest (ja też miałem parcie na szkło ale nie wzięli mnie do Ugotowanych – może to i dobrze bo jakby przybyli goście zaczęli mi grzebać w szafkach i znajdywać kompromitujące rzeczy to chyba nie byłoby dobrze ;) ).
Wracając do warsztatów… bo ileż można o tych celebrytach ;) …. znów bawimy się ciekłym azotem z dodatkiem alg i innych cudów na kiju – no może nie cudów, ale jak ktoś całe życie stronił od chemii to wszelkie wynalazki są całkiem ciekawe. Plusk, plusk i już mamy kawior z pietruszki – tu zastosowano opcja na działania hurtowe, a nie jak my kapaliśmy po kropelce ze strzykawki na innych takich warsztatach. Raz, dwa i wiadereczko kawioru gotowe :)
Spróbowaliśmy kawior, ale to tylko podrażniło nasze kubki smakowe i pobudziło głodny organizm. Na szczęście organizatorzy zadbali o przybyłych i zaserwowali po niezłym kawałku steka – oczywiście z molekularną pianką i piaskiem z oliwy żeby nie zapomnieć na jakich warsztatach jesteśmy :) Nie da się ukryć, że to było dobre :) Na koniec jeszcze malibu z colą w “zagęszczonej” wersji ;) , lody w opcji bezcukrowej i z dodatkiem słodkiego syropu – dla tych bardziej domagających się sztucznej słodyczy – przygotowane w asyście naszego sympatycznego Masterchefa (a może raczej Masterchefki? ;) ) oraz kilka fotografii w różnych konfiguracjach, aby została pamiątka z tego miłego wieczorka.
To nie były pierwsze warsztaty organizowane przez Moo Moo i liczę, że nie ostatnie a tych co nie byli to zapraszam do nich na steki i inne specjały bo naprawdę są nieźli w tym co robią ;)
Staszku,
gratuluję oka (PIĘKNE FOTOGRAFIE!) i słowa (ŚWIETNY TEKST!) i mam nadzieję, że do zobaczenia!
Pozdrowienia dla Magdy :)
Dzięki Dominiczko :) Ja również mam nadzieję, że będzie mi dane zrobić sobie jeszcze jedno zdjęcie z Tobą – nie mówiąc już o przyrządzeniu czegoś wspólnie ;)